Kilka dni temu kraj obiegła wieść o unijnym zakazie wędzenia produktów spożywczych. Przepisy ponoć zostały zatwierdzone już w 2011 r., również do tego czasu kraje członkowskie mogły zgłaszać swoje wątpliwości w tej sprawie. Wątpliwości jednak nie było, a polskie Ministerstwo przepisy zaakceptowało. Jednak w tym wypadku procedurę legislacyjną nadzorowało Ministerstwo Zdrowia i wszystko wskazuje na to, że odbyło się to bez konsultacji z Ministerstwem Rolnictwa, którego cała sprawa zdaje się dotyczy w dość dużym stopniu. Oczywiście nie będziemy tu roztrząsać całej sprawy z politycznego punktu widzenia, bo i tak wiadomo, że zaniedbania były zarówno ze strony polskiej jak i unijnej. Jednak warto skupić się na tym w jaki sposób wpłynie to na nas – konsumentów.
Cała sprawa dotyczy tzw. substancji smolistych, a konkretnie benzoapirenu, którego zawartość powinna być kontrolowana przez wyznaczone instytucje. Obecnie limit zawartości tej niebezpiecznej substancji wynosi w produktach spożywczych pięć mikrogramów na kilogram produktu. Od września poziom ten spadnie do dwóch mikrogramów. W tym miejscu należy zaznaczyć, że wędzenie metodą tradycyjną powoduje, że zawartość benzoapirenu przekroczy ten limit, choć dostępnych wyników badań na ten temat brakuje.
Co więcej, zakaz ten nie dotyczy tylko mięs, ale również ryb i serów. A zatem na przykład oscypek, który notabene otrzymał unijny certyfikat Chronionej Nazwy Pochodzenia, znajdzie się pod lupą unijnych inspektorów badania jakości produktów spożywczych i jego przyszłość stanie pod znakiem zapytania. Polska branża spożywcza, a konkretniej przedsiębiorstwa wykorzystujące tradycyjne metody wędzenia albo będą musiały zmienić metodę produkcji, co w tak krótkim czasie nieomal graniczy z cudem, albo będą miały poważne kłopoty.
Jednak w całym zamieszaniu nie wszystko zdaje się być stracone. Po pierwsze zakaz oczywiście nie dotknie produktów wytwarzanych w przydomowych wędzarniach. Nie musimy się obawiać, że podczas wędzenia kiełbaski na działce odwiedzi nas unijny inspektor i nałoży karę. Gdyby tak miało być, również grillowanie, tak przez nas hołubione, poszło by pod unijną gilotynę. Zatem hasła typu „koniec wędzonych przysmaków” czy „już nigdy nie zjesz myśliwskiej” są mocno przesadzone. Po prostu produkcja wędlin i kiełbas przeniesie się na nasze podwórka i tam będzie kwitła, jak za prohibicji kwitło bimbrownictwo (i zresztą dalej kwitnie).
Co więcej, produkty tak wytwarzane będą miały silny charakter lokalny. Nie wierzę, że od września nigdzie nie będzie dało się kupić pysznej, tradycyjnie uwędzonej szynki. Po prostu nie zdejmiemy jej z półki w markecie, a będziemy musieli udać się po nią na targ, czy bezpośrednio do wytwórcy – patrz casus bimbru.
Pójdźmy o krok dalej – jeżeli cenimy smak tradycyjnie wędzonych produktów, zróbmy je sami. Profesjonalnie wykonana wędzarnia do domowego użytku nie kosztuje majątku, a dzięki temu – wbrew temu co wieszczą media – nie będziemy musieli pożegnać się ze smakiem wędzonek. O metodach przyrządzania, wędzarniach i samym procesie wędzenia pisaliśmy już sporo, dlatego zapraszam do lektury i do rozpoczęcia własnej produkcji wbrew unijnym zakazom. Domowe wędzenie czynem patriotycznym!
Cała sprawa niestety źle się skończy dla małych i średnich przedsiębiorstw, ludzie stracą pracę, trudniej będzie o lepsze wyroby. Jednak my, Polacy mamy tak, że w czasach zakazów doskonale sobie radzimy z obchodzeniem przepisów. Ja wciąż mam nadzieję na ulgi dla producentów wyrobów regionalnych. Ale jakby się nie skończyło, ja już i tak wędzę sam.
I tego nikt mi nie zabroni!
Marcin