Kiedy jem „zimne nóżki” zawsze mam przed oczyma dawno minione czasy. Przypominają mi się opisywane przez Stefana Wiecheckiego spelunki przedwojennej Warszawy, gdzie do kieliszka chętnie zamawiano właśnie nogi. W każdym szanującym się przybytku gastronomicznym, od podrzędnych karczm do wykwintnych restauracji serwowano tego typu zakąski.
Solidnie skropione octem stanowią rzeczywiście wdzięczne towarzystwo dla trunków, ale są też doskonałą przystawką. Dodać warto, że dawniej galareta była wykorzystywana znacznie szerzej: przyrządzano w galarecie całe prosięta lub głowiznę.
Nogi w galarecie mają długą historię. Podaje się, że już w 1518 roku na uczcie weselnej Zygmunta Starego i Bony Sforzy podano galaretę mięsną. Za panowania Augusta III jadano już nogi w galarecie. W w zależności od regionu kraju różnie się je nazywało (i nazywa pewnie do dziś). Na zimne nóżki w Wielkopolsce mawiano galart, na Kujawach i Pomorzu zylc, na terenach dawnej Galicji studzienina, zaś na Wileńszczyźnie – kwaszenina. Niezależnie od regionu przy rozmaitych biesiadach na stół triumfalnie wjeżdżały nogi.
W moim rodzinnym domu zimne nóżki były nieodłączną częścią wielkanocnego śniadania. Zazwyczaj smakowały dorosłym, a dzieci troszkę bały się próbować tej specyficznej w online casino canada smaku potrawy.
Stare książki kucharskie pełne są przepisów na galarety i „auszpiki” w rozmaitych wersjach. My poprzestaniemy na tradycyjnych nóżkach. Dziś chętnie sięgamy do egzotycznych kuchni z drugiego krańca świata, a sami mamy się również czym pochwalić. Może więc znajomych zaprosimy nie na domowe sushi ani na krabowe paluszki, a właśnie na zimne nogi?
Katya